
Ostatni artykuł z serii "archiwum sanctum.pl". Tym razem nie opisuję żadnych technik, taka tam kontemplacja.
KONTEMPLACJA
Całonocne picie vodki z 248, następnie dzień-w-pociągu i dom.
Dom jednorodzinny, zazwyczaj pełny studentów, dziś - zamieszkany tylko przeze mnie.
Więc trawa, las, marlboro light, zimna coca cola i lotos.
Zamykam powieki.
Drugie.
Z wczorajszych szkarłatnych fal nie pozostało nic.
Z dziwnych drgań światła w nocy również.
Teraz jest spokojnie... nie. Nie do końca.
Spokój, który obserwuję jest spokojem źdźbła trawy na łące, która za kilka minut zamieni się w pole bitwy.
Hm, lipa. Bez zależności podmiot - przedmiot, nie jestem w stanie zdefiniować, czym jest to "źdźbło" ani co będzie tym, co metaforycznie nazwałem bitwą.
Ani też, czy tak jest w istocie - po prostu konotacja, jedyna, która wydaje mi się rozsądna.
Podnoszę powieki. Maya, ningeni - to wszystko istnieje i porusza się podług jakiegoś dziwnego rytmu, melodii popełnionej przez szalonego kompozytora. Medytacja, która miała dawać spokój, przynosi zjebaną niepewność co do tego, co się dzieje, gdzieś w głębi.
Przeklinam swój mózg, za to, że nie jest w stanie percypować sygnałów w pełni.
Zakładam słuchawki. "Antimatter - God is coming".
Przechodzę w asanę smoka.
Znów to uczucie. Znów czuję się, jak w chwilach gdy używam techniki "Bankai"*. Mija.
Wstaję, idę do domu.
Siadam przed komputerem.
Będę tu sam do poniedziałku. Sam?
"Jest w Tobie tyle istnień. Podziwiam i kocham Cię za to" rzekł Tab.
Niebawem opuszczę ten kraj, to miejsce, razem z nim zapewne ten stan świadomości.
Siadam na środku pokoju w półlotosie, rysuję nad sobą Razielowski potrójny trójkąt ewokacji, utrzymuję go i wprowadzam się w trans.
...
kiedy jest w Tobie wiele istnień, masz trzy wyjścia: pozostawić jedno, zlikwidować/wycofać pozostałe, oszaleć lub doprowadzić do momentu, w którym utworzona zostanie płaszczyzna porozumienia pomiędzy nimi.
"Czuję się jak Jahar" rzekł Ophiel.
brak morału. (?)
Dom jednorodzinny, zazwyczaj pełny studentów, dziś - zamieszkany tylko przeze mnie.
Więc trawa, las, marlboro light, zimna coca cola i lotos.
Zamykam powieki.
Drugie.
Z wczorajszych szkarłatnych fal nie pozostało nic.
Z dziwnych drgań światła w nocy również.
Teraz jest spokojnie... nie. Nie do końca.
Spokój, który obserwuję jest spokojem źdźbła trawy na łące, która za kilka minut zamieni się w pole bitwy.
Hm, lipa. Bez zależności podmiot - przedmiot, nie jestem w stanie zdefiniować, czym jest to "źdźbło" ani co będzie tym, co metaforycznie nazwałem bitwą.
Ani też, czy tak jest w istocie - po prostu konotacja, jedyna, która wydaje mi się rozsądna.
Podnoszę powieki. Maya, ningeni - to wszystko istnieje i porusza się podług jakiegoś dziwnego rytmu, melodii popełnionej przez szalonego kompozytora. Medytacja, która miała dawać spokój, przynosi zjebaną niepewność co do tego, co się dzieje, gdzieś w głębi.
Przeklinam swój mózg, za to, że nie jest w stanie percypować sygnałów w pełni.
Zakładam słuchawki. "Antimatter - God is coming".
Przechodzę w asanę smoka.
Znów to uczucie. Znów czuję się, jak w chwilach gdy używam techniki "Bankai"*. Mija.
Wstaję, idę do domu.
Siadam przed komputerem.
Będę tu sam do poniedziałku. Sam?
"Jest w Tobie tyle istnień. Podziwiam i kocham Cię za to" rzekł Tab.
Niebawem opuszczę ten kraj, to miejsce, razem z nim zapewne ten stan świadomości.
Siadam na środku pokoju w półlotosie, rysuję nad sobą Razielowski potrójny trójkąt ewokacji, utrzymuję go i wprowadzam się w trans.
...
kiedy jest w Tobie wiele istnień, masz trzy wyjścia: pozostawić jedno, zlikwidować/wycofać pozostałe, oszaleć lub doprowadzić do momentu, w którym utworzona zostanie płaszczyzna porozumienia pomiędzy nimi.
"Czuję się jak Jahar" rzekł Ophiel.
brak morału. (?)
---
No comments:
Post a Comment